Przed tygodniem pożegnaliśmy w nastroju głębokiej powagi i zadumy red. Ryszarda Niemca, który kierował Krakowskim, a później Małopolskim Związkiem Piłki Nożnej przez prawie trzydzieści lat. Wniósł zasługi trudne do przecenienia, pozostawił po sobie dorobek ogromny. Podczas rozmowy przeprowadzonej w lipcu 2021 podjął się nasz Prezes próby podsumowania działalności Związku przez te trzy dekady. Kiedy trzeba było podejmować mnóstwo ważkich decyzji. Niekiedy trudnych, czasem mało popularnych, ale najczęściej mądrych i słusznych…
- Jak długo trzeba było przekonywać, aby zdecydował się Pan na kandydowanie do funkcji prezesa ówczesnego KOZPN?
- Kilka tygodni, może kwartał. Dla mnie to spadło dosyć niespodziewanie, a źródłem sprawczym był mój poprzednik, Jan Nowak.
- A nie Jurek Kowalski?
- Skąd, Kowalski przecież był konkurentem. Natomiast Nowak w rozmowie ze mną przedstawił założenia tego pomysłu. Powiedział, że jego kompetencje po przełomie 1989 roku gwałtownie zmalały. Że już nie jest w stanie załatwić związkowych spraw w różnego rodzaju instytucjach. A spotykaliśmy się przy wydaniach specjalnych „Tempa”. Polegało to na tym, że połowa z zysku ze sprzedaży szła na KOZPN. Związek ponoć załatwiał papier, co miało stanowić tzw. wsad do tego biznesu.
- Gdyby nie było tej propozycji z zewnątrz, stawałby Pan w szranki?
- Skąd, absolutnie. Nie miałem żadnych aspiracji ku sprawowaniu takiej funkcji, ale Nowak wraz z otoczeniem dowiedział się, że kiedyś przez prawie dwie kadencje byłem prezesem Rzeszowskiego Okręgowego Związku Koszykówki. No i „poszło za ciosem”. Nie sądzę, aby projekt Janka Nowaka był konsultowany z władzą polityczną.
- Pierwsze siedem lat Pana prezesury to jeszcze KOZPN. Czyli Krystyna i Roman Rupalscy tudzież inni współpracownicy, wywodzący się jeszcze ze starego porządku.
- Na przykład działał tragicznie zmarły Tadeusz Kurdziel czy jego imiennik z Sułkowic, Błachut. On był zdaje się wiceprezesem do spraw sportowych, który przyznawał sobie kompetencje przekraczające jego możliwości.
- Jak scharakteryzowałby Pan te pierwsze lata, wyznaczone konkretną cezurą: najpierw KOZPN, po nim MZPN?
- Ten pierwszy okres KOZPN-owski był mało ofensywny. On się jeszcze wciąż toczył trajektoriami wyznaczonymi przez poprzedników, nie wszystkie sznurki dało się uchwycić, zwłaszcza że była pewna stagnacja sportowa. Najważniejszym klubem ekstraklasowym był Hutnik, Wisła balansowała między I i II ligą, Cracovia była jeszcze niżej. W dobie KOZPN nie było zwyczaju, żeby aktywnie szukać możliwości stymulowania poziomu sportowego w czołowych klubach. Nie bardzo pojawialiśmy się tam, dopiero po integracji, kiedy pejzaż organizacyjny poszerzył się znacznie, wtedy widzieliśmy, że trzeba robić sporo, aby korygować mankamenty. Zwłaszcza w sytuacji Hutnika, który pod koniec poprzedniego wieku zaczął niebezpiecznie pikować w dół. Oczywiście, aby nie poczuli, że ktoś im cokolwiek narzuca, trzeba było inspirować różnego rodzaju inicjatywy, które pomagały stabilizować sytuację, albo nawet doprowadzić do rozwoju. Zdarzyło się, że na jeden z zarządów zaprosiliśmy prezesa Hutnika, Jana Figuta. Rozpatrywano wówczas, czy przy braku pieniędzy w Hutniku nie udzielić mu pożyczki, aby zabezpieczył sobie możliwości organizacyjne, w dobrym tego słowa rozumieniu. Chodziło o utrzymanie się, już nie pamiętam, w I albo II lidze.
- Już na starcie zderzył się Pan pośrednio z bardzo nieprzyjemną sytuacją. Wisła – Legia 0-6…
- W niewątpliwie właściwym stosunku do tego zdarzenia, niewątpliwie godnego pożałowania, Wisła w swoim jądrze szeroko rozumianego kierownictwa była aż tak zdesperowana, że tylko dzięki mojej interwencji jako prezesa KOZPN oraz Leszka Snopkowskiego Rada Programowa klubu ostatecznie zrezygnowała z rozwiązania sekcji seniorskiej w Wiśle, choć była o krok od zrobienia tego. Dopiero po moim wystąpieniu, aby nie karali wielu pokoleń wiślackich, tych starszych i tych młodszych, odstąpiono od tego pomysłu. Pamiętam, że nie odezwało się wielu uczestników tego spotkania: Ludwik Miętta, aktorzy Jan Nowicki i Jerzy Fedorowicz, profesorzy Jerzy Mikułowski Pomorski, Lucjan Sadok. Twardo nadawano ton skrajnego radykalizmu przy rozwiązaniu ogromnego problemu. Leszek Snopkowski nie miał takiej siły przebicia, bo był swój. Natomiast ja musiałem użyć argumentów spod dużego palca, żeby wszystkich przestraszyć przeszłością, tradycją, legendą Wisły. Na szczęście udało się.
- Ale były też dni świąteczne, o nich również warto pamiętać. Na przykład przyjazd słynnych Węgrów: Ferenca Puskasa, Jenö Buzanszky’ego i Nandora Hidegkutiego pod Wawel w 1994 na jubileusz 75-lecia PZPN, a później wizyty prominentnych działaczy: prezydenta FIFA – Joao Havelange’a i prezesa niemieckiego DFB – Egidiusa Brauna. Zdaje się, że był miłośnikiem gry na organach kościelnych.
- Jeśli chodzi o 1994 rok, był to przejaw naszej mobilności i skuteczności. Bo to nie tylko organizacja jubileuszowego meczu z Węgrami na Suchych Stawach, a wcześniej oldbojów na stadionie Wawelu, nie tylko stuknięcie się kieliszkami z Hidegkutim i Puskasem na uroczystym bankiecie w hotelu „Royal”, ale także odbyty tu uroczysty Zarząd PZPN. W ogóle sam jubileusz odbył się w Krakowie. Referat wygłaszał prezes KOZPN. Tu odbył się pierwszy w historii okrągły stół dotyczący przyszłości Polskiego Związku Piłki Nożnej i polskiej piłki jako takiej. Miało to miejsce na AWF-ie, przyjechała cała Polska, parę paneli dyskusyjnych, a przed konferencją sporo ciekawych materiałów na łamach „Tempa”. To świadczyło, że PZPN miał w KOZPN podporę. Zaś na trasie Kraków – Katowice rozstrzygało się wiele spraw, co wynikało z mojej ścisłej współpracy z Marianem Dziurowiczem. Przy okazji nasi działacze zyskali szerszą perspektywę, uściślili kontakty itp. No bo jak przyjechali tutaj Romanowscy, Kapelczaki… Na uroczystość w „Royalu” napisałem referat i go wygłosiłem. Parodia polegała na tym, że kilka miesięcy wcześniej, po uzgodnieniu z Dziurowiczem, zleciłem referat prof. Kazimierzowi Toporowiczowi, rektorowi AWF. Niestety, brakło mu czasu. Siadłem, napisałem, i żeby było śmieszniej dałem do konsultacji dr Januszowi Kukulskiemu. To było w jednym egzemplarzu, napisane odręcznie, pół godziny przed uroczystością doktora nie ma… W końcu doniósł tekst, gdy już byłem skazany na improwizację…
- O Havelange’u nic Pan nie wspomni?
- Joao Havelange przyjechał do Krakowa w 1996 roku, w towarzystwie Issy Hayatou, kameruńskiego prezydenta Afrykańskiej Konfederacji Piłkarskiej. Z tego co pamiętam, Adam Mickiewicz uświadomił Havelange’owi w Rynku Głównym do jakie miasta przyjechał. Podczas kolacji Brazylijczyk podkreślał, że najlepiej sprawdza się szef federacji, który wcześniej nie był piłkarzem. Jak Havelange, który przypomniał, że był waterpolistą… W Kościele Mariackim specjalnie otworzyli ołtarz dla Havelange’a, wpisał się do księgi pamiątkowej, a gdy byliśmy gdzieś na wysokości Siennej, siostra z rozwianym włosem biegnie za nami i lamentuje, że ten czarny (czyli Hayatou) zabrał długopis… Egidius Braun to też była najwyższa półka… Ale nie wiem o jego zauroczeniu muzyką organową.
- Jakie wyzwania stawiało utworzenie Małopolskiego Związku Piłki Nożnej?
- Przede wszystkim druzgocącą refleksję jak daleko zaszły szkody poczynione przez reformę administracyjną 1975 roku. Tylko dzięki pamięci Romana Rupalskiego kojarzono niektórych działaczy klubowych, podokręgowych itd. Reszta poszła w niepamięć. Stąd się wzięło 35 członków zarządu, aby zadośćuczynić i dowartościować wielu działaczy na to zasługujących. Na wejściu stwierdziliśmy, że z zachodu i Kielecczyzny przychodzi do nas materiał klubowy, który właściwie został zdegenerowany. Te wszystkie Kalwarianki, Chrzanowy, Olkusze, Oświęcimy były na ostatnich miejscach w swoich grupach rozgrywkowych. To samo tyczyło Miechowa. Pierwszym naszym krokiem było zabezpieczenie, że te kluby nie spadają. Z kolei Na Śląsku nikt nie przejmował się losami klubów z peryferiów Małopolski, a przez ćwierć wieku wtłoczonych w inne ramy. Warto zaakcentować, że prezesi Zbigniew Stępniowski (Nowy Sącz) i Tadeusz Kędzior (Tarnów) w sposób przyjacielski i pragmatyczny obniżyli negatywne skutki tego, że oba te podmioty traciły status związków wojewódzkich. O ile mieliśmy problemy z dogadaniem się, to przede wszystkim z Rzeszowem i Krosnem. Ale i tam zrozumiano jak bardzo zmieniła się hierarchia na przestrzeni paru dekad.
- Rok 2004, wybory w hali Wisły. Czy było to najbardziej dramatyczne zdarzenie w całej prezesurze?
- Można tak powiedzieć. Już uzgodniłem z rodziną i niektórymi kolegami, że kończę. Dorastałem do takiego aktu poprzez to, że odbyło się globalne zebranie klubów LZS-owskich, gdzie ustalono, że więcej niż połowę delegatów to oni mają pod kontrolą. Ten spisek odbył się za wiedzą i z udziałem Adama Siei (Nowy Sącz), Józefa Sztorca (Tarnów) oraz Ludwika Starzaka (Myślenice), który zresztą wystartował do walki o prezesurę. Kierując się emocjami, złożyłem na początku zjazdu rezygnację. Janusz Hańderek przerwał obrady, Jurek Kowalski popłakał się. Ale Hańderek w kuluarach postawił sprawę ostro. – Ty najwyraźniej mylisz kierowanie związkiem z publicystyką felietonową. Odstawiasz tu starty i falstarty? A już po wznowieniu obrad, nie każdy w to uwierzy, ważną rolę odegrał Janusz Wolfinger, popularny „Wolwo”, który w dosadnych słowach zwrócił się do zebranych. No i głos zabrany pozaprotokolarnie przez Tadka Kędziora, o ewentualności zmarnowania się alkoholu przywiezionego przez stronę przeciwną na okoliczność spodziewanego sukcesu, też miał znaczenie. No i poszły konie po betonie, dostałem ponad 400 głosów, kogo innego widziało około 80 delegatów, takie mniej więcej były proporcje.
- Przenosiny z ul. Krowoderskiej na Solskiego. Podobno bardzo się Pan wzdragał od tego pomysłu.
- Nie, to gruba przesada. Wizytowaliśmy kilka miejsc, w Podgórzu, na Wiśle, w okolicach Królewskiej itp. W każdej z tych wizji lokalnych brałem udział. Z kolei Jasiu Kubik optował za wzięciem kredytu i wybudowaniem własnego obiektu przy ul. Garncarskiej. Były jeszcze inne projekty, na Garbarni, przy ul. Monte Cassino, aby tam dzielić siedzibę z Polskim Związkiem Narciarskim. Ponieważ w składzie zarządu miałem „budowlańców”, m.in. Andrzeja Palczewskiego, po wysłuchaniu ich opinii stanęło na lokalizacji przy Solskiego, ta opcja miała najwięcej argumentów. Na Krowoderskiej doskwierała ciasnota. Ale też należy pamiętać, że przez kilka lat trwała diagnoza, że boom związany z transferami zagranicznymi piłkarzy Wisły trzeba zmaterializować w taki sposób, żeby mieć z tego jakąś dalekosiężną korzyść. Bo pieniądze na koncie się zdewaluują… Bardzo podobnie jak ja myślał Zbyszek Lach i mocno mnie wspierał. Rozwój administracyjny, organizacyjny, statystyczny Związku rozsadzał mury, wymagał metrów. A tych na przykład w lokalu w Rynku Głównym brakowało dramatycznie. Gdy chciałem z kimś porozmawiać w pokoju Rupalskiego, ten musiał przesuwać się na krześle, bo nie było miejsca. Na Krowoderskiej też było nietęgo, bardzo delikatnie określając stan rzeczy. Summa summarum, przeprowadzka na Solskiego przed kilku laty była koniecznością. Jestem zadowolony z obecnych warunków i wyboru miejsca siedziby, która stanowi własność MZPN.
- Jak układały się relacje z prezesami PZPN?
- Kilka miesięcy po moim wyborze w lutym 1993, Kazimierz Górski urządził wyjazdowe posiedzenie władz w Krakowie, w klubie „Pod Gruszką”, i zaproponował mi dokooptowanie do zarządu PZPN. Wtedy odmówiłem, o co Górski miał spore pretensje. Zwłaszcza że od samego początku przyjmował ode mnie różnego rodzaju usługi. Powiedział przez telefon: Panie kolego, Pan ma gadane, przyjedź Pan jutro, pójdziemy do Sejmu, bo Stefan Paszczyk i Marek Wielgus chcą nałożyć na PZPN hiszpański model zarządzania futbolem. Nie chcę tu powielać niektórych nikiforyzmów, jakie zawierał ów pomysł. Na dodatek poparty wystawieniem Górskiemu i kilku działaczom delegacji do Hiszpanii, aby na miejscu zgłębili temat. A projekt po prostu był z gruntu pozbawiony sensu. Powiedziałem ministrowi, Paszczykowi, którego zresztą bardzo ceniłem, że inny kraj, inny kapitał, inni kapitaliści… Kilka miesięcy później, na początku 1994 zadzwonił Jerzy Staroń, abym wpadł do Ministerstwa Sportu, jako przedstawiciel terenu, trzeba pogadać o futbolu. Na miejscu, ku memu zdumieniu, wyszło, że jest to z udziałem kilku ważnych osób narada sztabowa jak wyprowadzić Górskiego z funkcji prezesa PZPN. Ostro powiedziałem, że ani myślę przyłożyć do tego ręki. Że ta „koncepcja” nie uwzględnia, iż nie skończył się czas, gdy Kazimierz Górski stanowi dupochron dla całego środowiska, które dziś, po tylu latach, jest w stanie opisać Ryszard Czarnecki jako żywioł, który trzeba zresetować do końca, zdekomunizować itd. Nie rozpowszechniałem informacji o tym spotkaniu, ale być może do Górskiego i tak doszło. Wkrótce zrezygnował.
- W 1995 roku prezesem został Marian Dziurowicz.
- Relacje z nim były pozytywne. Cokolwiek by nie powiedzieć o jego dokonaniach, to jego fizyczny, objętościowy wkład w cztery lata prezesury był niebywały. Wyznawał filozofię zarządzania Związkiem od strony budowania zaplecza na makroregionach. Warszawa, Kraków, Poznań, Katowice, czyli te, które prowadziły trzecie ligi. Miały po dwa mandaty wyborcze dodatkowo. A najbardziej trwałym fundamentem był sojusz katowicko-krakowski. Na zjeździe w 1995 roku dostałem największą ilość głosów, razem z trenerem Władysławem Żmudą, tym starszym z dwóch Władysławów Żmudów.
- Sytuacja ulega radykalnej zmianie w 1999 roku.
- Tak. Dziurowicza wysadzają, unieważniając najpierw głosy ośmiu mandatariuszy z wiodących makroregionów. Małe województwa dostają obietnice, że koniec z makroregionami, będziecie prowadzić trzecią ligę. Rzeszów, Kielce, Podlasie… To była waluta, którą kupiono głosy. Na to nałożyły się antydziurowiczowe histerie uruchomione przez Jacka Dębskiego, to zrobiło swoje. Do tego nowego zarządu nie kandydowałem. Natomiast przegrałem minimalnie z Eugeniuszem Kolatorem wybory na przewodniczącego walnego. Przez pierwszą kadencję prezesury Michała Listkiewicza byłem poza centralą.
- A co się zmieniło, że w drugiej kadencji Listkiewicza wrócił Pan do zarządu?
- Listkiewicz nawet przyjechał do Krakowa, aby spytać o zdanie, który z nas ma wejść do prezydium zarządu: ja czy Hańderek. Wysłałem Janusza, bo to jeszcze był czas, gdy w redakcji „Gazety Krakowskiej” ciężko było pogodzić tak częste wyjazdy do stolicy. Co się zmieniło? Myślę, że Listkiewicz jako słabsza osobowość od Dziurowicza jednak w sposób bardziej realny postawił na pewnego rodzaju kolegialność. 35-osobowy zarząd, na którym często występowałem, trochę przypominał sejmik szlachecki. Wielu działaczy dyskontowało swoje ambicje prestiżowe, oratorskie itd. Skutek był taki, że za Listkiewicza te zarządy trwały wiele godzin. Było więc wyraźnie inaczej niż za Dziurowicza. Nie chwaląc się, ale tak naprawdę z pełną uwagą i respektem Dziurowicz słuchał tylko mnie. Raz, dwa razy w tygodniu jeździł z Katowic do Warszawy, na bieżąco decydował w ważnych sprawach związkowych. Natomiast Michał dawał pole do popisu innym i dzięki temu rodziła się atmosfera współodpowiedzialności za Związek. Listkiewicz oddał sferę formalnego zarządzania Związkiem, przygotowania uchwał, koordynacji Kolatorowi. Później rolę Kolatora spełniał Rudek Bugdoł, gdy był wiceprezesem, a ostatnio Gienek Nowak. W sprawach piłkarskich Bugdoł był najlepiej wykształconym i kompetentnym działaczem w PZPN. Z kolei Nowak po mistrzowsku odczytywał intencje Zbyszka Bońka.
- Czy oddanie przez Małopolskę głosu za Grzegorzem Latą na prezesa PZPN było dobrą decyzją?
- Nie. Z moim udziałem doszło do spotkania „baronów”, gremium było poszerzone o aktyw warszawski. Ustaliliśmy, że naszym kandydatem będzie Heniu Kasperczak. Gdzieś w okolicach Psar dowiedziałem się telefonicznie od Listkiewicza, że nastąpiła zmiana Kasperczaka na Latę, i że ta zmiana została zaakceptowana. Grześkowi, poza dobrymi intencjami, brakowało szlifu menedżerskiego.
- W 2012 z kolei zupełnie chybiony był pomysł, aby prezesem PZPN nie został Zbigniew Boniek tylko Edward Potok.
- Opcja Potoka, poniekąd samobójcza, wzięła się stąd, że 24 godziny przed spotkaniem „baronów”, po Uniejowie i Warszawie tym razem we Wrocławiu, spędziłem bezsenną noc na rozmyślaniach czy mam kandydować na prezesa. We Wrocławiu Potok i Bugdoł oczekiwali, że objawię wolę bycia wspólnym kandydatem trzech wiodących związków wojewódzkich: Łodzi, Katowic i Krakowa. Ale ostatecznie doszedłem do wniosku, że to będzie niedobry krok. Nie dlatego, żeby wypunktować swoje słabe strony, tylko że wyprowadzenie prezesury poza stolicę będzie szalenie ryzykowne. Zbyszek Boniek wprawdzie nie miał miłych wspomnień z PZPN, gdzie był wiceprezesem oraz selekcjonerem, niemniej potrafił odbudować zaufanie dzięki rozbudowanym kontaktom z mediami. Wybory wygrał Boniek zdecydowanie.
- Pierwsze lata w kontaktach z PZPN, od 2012 gdzieś do 2014, były bardzo trudne dla MZPN.
- Kiedyś powiedziałem Zbyszkowi, że w futbolu cesarz jest jeden, to Beckenbauer, a nie Boniek. Było wykluczone, aby MZPN zaakceptował niektóre pomysły ogłoszone nieomal na starcie prezesury Bońka: ekspresową i zarazem absurdalną zmianę statutu, ledwie co zatwierdzonego przez międzynarodowe władze futbolowe, albo powołanie osławionej komisji ds nagłych. Nie da się jednak ukryć, że trochę źle odczytałem intencje Bońka. Byłem przekonany, że prezesurę w PZPN traktuje jako trampolinę do włoskich struktur piłkarskich. Że będzie rządzić w PZPN za pomocą maili, sms-ów itp. Tak, to były bardzo trudne lata na linii Kraków – Warszawa.
- Kiedy te lody zaczęły topnieć?
- 14 maja 2014 roku. Doszło do przełomowego spotkania w cztery oczy w Warszawie. Dziesięć punktów wymienionych przeze mnie, na które mieliśmy z Bońkiem dyskutować. W większości należało przyznanie racji jemu. Zdaje się w proporcjach 7:3. Mniej więcej po półtora roku praktycznego zarządzania PZPN przez Bońka zacząłem dostrzegać skuteczność jego działań, pozytywny odbiór, otworzenie się na świat. Bońkowi należała się rzetelna ocena, choć wciąż trzymałem w szufladzie list, w którym nie pozostawił na MZPN suchej nitki. A niezależnie od tego, w tym pierwszym okresie konkretne działania PZPN były wymierzone ewidentnie w nasz małopolski związek. Jestem przekonany, że właśnie MZPN odegrał kluczową rolę w pohamowaniu imperatorskich zapędów Bońka. O nim z kolei dobrze świadczy, że to zrozumiał. Ten swego rodzaju kompromis okazał się dobry dla obu stron. Nigdy nie będzie prawdą, że związki regionalne nie mają wpływu w skali krajowej. Zależy kto nimi rządzi i jak rządzi. Nic nie wymaże z pamięci znamiennej sceny zjazdowej, gdy właśnie delegaci MZPN: Jurek Kowalski, Zbyszek Lach, Janusz Hańderek i ja zabraliśmy bardzo krytyczny głos wobec projektu nowego statutu. Nikt inny, poza jednym głosem z zewnątrz, nie odważył się wyjść na mównicę. Ale sala po tych wystąpieniach została spacyfikowana na naszą modłę. Skutecznie powalczyliśmy naprawdę o bardzo ważną sprawę.
- Najbardziej dotkliwa porażka w całej prezesurze, gdy przegrał Pan coś bardzo istotnego?
- Chyba to, że nie potrafiłem sobie ułożyć stosunków z Cracovią. Narastająca eskalacja wzajemnych pretensji, trochę stymulowana przeze mnie na drodze publicystycznej, doprowadziła do tego, że Ryśkowi Kołtunowi przyjdzie solidnie popracować nad przywróceniem właściwych relacji. Łącznie z tym, że będzie musiał napić się wódki z Januszem Filipiakiem.
- A największy sukces 28-lecia?
- Z pewnością to, że na zjeździe PZPN w 1995 roku dostałem najwięcej głosów. Drugie to, że jak wychodzę w Warszawie na trybunę zapada cisza jak makiem zasiał. Można żartobliwie dywagować o wpływie pierwiastków metafizycznych, ale już na serio wiąże się to chyba z zajmowaniem należytej postawy w wielu sytuacjach oraz tym co człowiek sobą reprezentuje. Ponadto, że konsekwentnie wytrwałem aż do mundialu w Rosji w odmawianiu wyjazdów na wielkie imprezy albo na mecze reprezentacji. Nie doszło, tak na oko, do trzydziestu wyjazdów w charakterze funkcyjnego działacza PZPN. Łącznie z Australią, Chile, Argentyną itd. Jakoś wolę znacznie bliższe dystanse. Zwłaszcza te małopolskie.
- Dziękujemy za rozmowę: Autorzy: Jerzy Nagawiecki i Jerzy Cierpiatka